Weronika Kowalczyk, 17 lat, cztery lata w szkole w Corby, obecnie uczennica VIII LO w Lublinie
Mój początek w szkole w Anglii? To było drastyczne przeżycie. Przez pierwsze dni nie rozumiałam, co do mnie mówią. Miałam problem, by zrozumieć proste "Hej, jak się masz?". Bałam się też odezwać. Najczęściej odpisywałam na kartce, albo prosiłam koleżankę, by odpowiedziała za mnie. W przełamaniu się pomogli koledzy ze szkoły. Najpierw próbowali rozmawiać na migi, jak nie pomagało włączali tłumacza Google. Opiekowała się tam mną pani Ania z Polski. Uczyła obcokrajowców dodatkowego angielskiego. A osób spoza Anglii było w szkole wiele. Niektóre dziewczyny nosiły burki, to muzułmanki. Sporo było osób z Afryki, Słowacji, Rosji, czy Niemiec. Polaków też było dużo. Ale nie wszyscy przyznawali się do pochodzenia. Nie chcieli się odróżniać. Może martwili się, że będą inaczej traktowani. Niepotrzebnie, bo ludzie w Anglii nie boją się inności. Są siebie ciekawi i chętnie rozmawiają o sobie.
W angielskiej szkole spędziłam cztery lata. Byłam w akademii - taki odpowiednik gimnazjum, tyle że nauka trwa pięć lat. Bardzo tolerancyjne miejsce. Co tydzień mieliśmy zebrania, na których rozmawialiśmy o szacunku do drugiego człowieka. Spotykaliśmy się z osobami niepełnosprawnymi. Wpajano nam, że każdy jest wartościowy i może osiągnąć sukces. Wybryki na tle rasistowskim karano, m.in. dłuższym pobytem w szkole. Taka osoba nie chodziła na zajęcia z kolegami z klasy. Siedziała w kozie i miała indywidualne lekcje.
Religia w szkole była obowiązkowa, ale przypominała etykę. Uczyliśmy się, czym różnią się poszczególne wyznania, dlaczego ktoś wierzy w Boga i o co chodzi w religijnych obrzędach. Wszystko po to, by lepiej zrozumieć inne osoby, często kolegów z klasy. Dzięki temu można też samemu zdecydować, czy wyznajesz właściwą wiarę i czy na pewno to jesteś ty. W Polsce nie chodzę na lekcje religii. Jestem wierząca, ale nie chcę dostawać ocen za to, że pójdę do kościoła. A tak to niestety wygląda. Katechetka każe odmawiać uczniom modlitwę na początku lekcji - to śmiechu warte. Mówi się tylko o chrześcijaństwie, o innych wyznaniach nawet nie wspomina. Zresztą u nas w ogóle jest problem z tolerancją. Nauczyciele po prostu o tym nie mówią. Dlatego potem okazujemy niechęć. Nie rozumiemy, że w inności nie ma nic złego. Jedna z nauczycielek powiedziała kiedyś u nas w liceum, że Rumuni to brudasy. Zraziło mnie to strasznie, bo za granicą poznałem wiele osób z Rumunii. Z jednym utrzymuję kontakt do tej pory. W angielskiej szkole takie słowa nigdy by nie padły.
Skończyłam tam jedenastą klasę. Większość lekcji opierało się na doświadczeniach, pokazach i praktyce. Nie nosiłam podręczników. Gdy trzeba było skorzystać z książki, wszystkie znajdowały się w szkole. Często zamiast nich nauczyciel wyświetlał prezentację z rzutnika. Musiałam mieć przy sobie jedynie notes, długopis, ołówek, linijkę i kalkulator. Jeśli zapomniałam czegoś, dostawałam karę - miałam krótszą przerwę, albo zostawałam po lekcjach w szkole. To uczy dyscypliny. Ocen nie ma, rodzice dostają tylko na koniec roku listownie informacje o postępach w nauce.
Na koniec jedenastej klasy napisałam egzaminy, także z języka polskiego. Dostałam bardzo dobre oceny. W Polsce miałam zacząć naukę od drugiej klasy liceum, tak wynikało rocznikowo. Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że moje wyniki nie będą w Polsce uznane. Usłyszałam tylko, że nikt nie wie, co z nimi zrobić. I zostałam wyrzucona do pierwszej klasy. Czuję się tu niepewnie. Nauczyciele pytali mnie na początku, czy znam język polski, czy rozumiem, co się do mnie mówi? Większość uczniów bała się powiedzieć "hej", bo myśleli, że się nie dogadają.
Pytasz mnie o różnicę w lekcjach. Podam jedną, istotną. W Polsce na lekcjach informatyki pracujemy na komputerach z przestarzałym systemem. Nawet nie wspominam o ich prędkości. Ostatnio uczyliśmy się darmowego programu InScape, coś podobnego do Painta. Co robiliśmy? Przerysowywaliśmy delfinka. Z kolei w angielskiej szkole pracowaliśmy w PhotoShopie. Każdy uczeń miał założone konto na Google i prowadził własną stronę internetową. Różnica jest ogromna.
Chcę wrócić na Wyspy, już nawet tam aplikowałam. Chcę iść do collage'u na architekturę. Nauczyciel, który uczył mnie tego w poprzednich latach, od samego początku namawiał mnie do zostania w UK. Mówił, że straci najlepszą uczennicę. Ale obiecał też, że będzie trzymał dla mnie miejsce. Koledzy do tej pory do mnie piszą, że tęsknią, że mam przywieźć im coś z Polski i że beze mnie nudno jest na przerwach.
Wszystkie komentarze